wtorek, 3 września 2013

"Nosiciel" Robin Cook


Ostatnimi czasy postanowiłam zdradzić moje literackie upodobania ( kryminały i dramaty) i pójść na randkę z thrillerem medycznym. Niestety spotkanie to nie należało do najbardziej udanych. Mimo iż mój towarzysz bardzo ładnie się prezentował ( atrakcyjna, śnieżnobiała okładka, gruby papier), to jego wnętrze zupełnie mnie rozczarowało. A na imię mu było "Nosiciel".

Zapowiadało się całkiem dobrze, z opisu na tylnej okładce dowiedziałam się, iż niejaki Jack Stepleton , nowojorski patolog sądowy, będzie się musiał zmierzyć z zagadkową śmiercią kilku niewinnych mieszkańców swojego miasta. Próbując rozwikłać te zagadki, Jack nie będzie miał jednak świadomości z czym właściwie ma do czynienia. Okaże się bowiem, iż jego miasto stanie w obliczu zagrożenia bronią biologiczną, którą skonstruuje pewien imigrant z Rosji.

Od pierwszego rozdziału czułam, że coś jest nie tak. Mój towarzysz nie wykazywał się bogatym słownictwem, dialogi były mało naturalne, jakakolwiek próba żartów okazywała się zupełną klapą. Znalazłam też kilka błędów (literówki, zamiany imion), które najprawdopodobniej są winą tłumacza. Do tego doszły potwornie długie opisy drogi przez miasto, niczym w przewodniku po New York City. Choć wady te odrobinę mnie denerwowały, nie chciałam wyjść na wybredną marudę, więc postanowiłam kontynuować naszą znajomość.

Przyszedł czas na bohaterów. Poznałam Jacka i tajemniczego Rosjanina. Oboje stworzeni w dosyć stereotypowy sposób. Jurij ( rosyjski imigrant) okazał się uzależnionym od wódki taksówkarzem, natomiast Jack śnił o katastrofach samolotowych, ponieważ tak zginęła jego rodzina. Co tu dużo mówić, nie był to majstersztyk kreacji literackiej.

Kiedy straciłam już nadzieję na poznanie nowej miłości mojego życia, a nasze spotkanie zbliżało się ku końcowi, coś się zmieniło. Między nami pojawiła się jakaś iskra, akcja nabrała tępa i stała się zdecydowanie bardziej wciągająca, zrobiło się trochę niebezpiecznie i po raz pierwszy byłam zafascynowana finałem tej historii. Czyżby istniała dla nas dwojga jakaś nadzieja...

Nic bardziej mylnego. Spodziewałam się fajerwerków, a dostałam zimne ognie. Choć zakończenie sprawy było dla mnie niespodzianką, to raczej łapało się do tej samej kategorii, co znalezienie pary skarpet pod choinką, zamiast złotych kolczyków.

Jedyne, co chciałabym pochwalić, to rozległa wiedza medyczna samego autora. Nie ma się zresztą co dziwić, Robin Cook ukończył medycynę na Uniwersytecie Columbia, a także studia podyplomowe na Harvardzie. Dla bardziej wnikliwych czytelników do książki został dołączony słowniczek, z którego dowiedziałam się m.in. czym jest botulina i wąglik, co pomogło mi lepiej zrozumieć zagrożenia jakie niesie ze sobą bioterroryzm. Końcowa notka od autora również okazała się bardzo przydatna. Cook opisuje w niej prawdziwe przypadki użycia broni biologicznej, o których nie miałam pojęcia, a które naprawdę wzbudziły mój niepokój.

Przesłanie tej książki, jakim jest poważne zagrożenie bronią biologiczną wydaje mi się bardzo interesującym pomysłem, jednak jak to bywa z dobrymi pomysłami, dobre wykonanie nie zawsze idzie z nimi w parze. Tak było i tym razem. Najwyraźniej thriller medyczny i ja nie pasowaliśmy do siebie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...